Jak osiągnąć sukces?

To zależy, jak go sobie zdefiniujesz.

Jesteśmy poddawani terrorowi sukcesu. Zewsząd atakują nas złote myśli typu: życie jest jedno, wykorzystaj je na maksa, wyciśnij jak cytrynę, zrób z niego lemoniadę, a potem ciśnij dalej, zasuwaj, biegnij po sukces, i nie zatrzymuj się, bo się cofniesz! Zasuwaj, biegnij i ciśnij, bo drugiej szansy mieć nie będziesz, teraz jest ten czas, byś w pełni wykorzystał swój potencjał i sprawił, że świat padnie u twych stóp!

…A co, jeśli to nieprawda?

Co jeśli nawet mamy tylko to jedno życie – ale wcale nie trzeba go przeżyć „na maksa”?

Dzisiejszy świat jest czarno-biały: albo osiągasz sukces, albo przegrywasz życie.

W świecie biznesu i wielkich karier nie ma szarości.

Dzisiejszy świat jest okrutny.

Każe nam wciąż szukać czegoś większego, lepszego, skuteczniejszego, szybszego. Większych zarobków, lepszego partnera, skuteczniejszego modelu biznesowego, szybszego spełnienia. A spełnienie to ma być całkowite, szczęście absolutne, sukces totalny i niezaprzeczalny.

Pod tym względem poszukiwanie własnej drogi stało się niebywale trudne. Nigdy nie jesteśmy pewni, czy to już to, czy już wystarczy. Bo nigdy nie wystarcza. Musimy wciąż gonić, poszukiwać, odkrywać, kręcić nosem, chcieć więcej, mieć więcej i osiągać więcej.

Z drugiej strony nigdy jeszcze w takim stopniu jak dziś nie było możliwe samodzielne kształtowanie swojej ścieżki – życiowej i zawodowej. To ogromna odpowiedzialność i wymaga ogromnej odwagi, ale to także wielka szansa na zdefiniowanie sukcesu po swojemu.

Jak zdefiniować sukces?

Aby to zrobić, trzeba wiedzieć, czego się właściwie chce od życia. A żeby to odkryć, trzeba się zatrzymać, albo przynajmniej zwolnić, i wsłuchać w siebie.

Wyłączyć komputer, telefon i telewizor. Wyciszyć wszechwiedzące głosy, które tak dobrze ci radzą i dobrze ci życzą: osób bliskich, dalekich i nieznajomych, wszystkie te wróżki i guru od „jak żyć”. I nie wystarczy raz, przez chwilę pobyć z samym sobą na plaży czy w pustym pokoju. Wsłuchiwanie się w siebie to zajęcie na całe życie.

I co z tego wynika?

Ja na przykład wiem, że nie chcę się znaleźć na liście Forbesa. Nie chcę jeździć ferrari ani bez ustanku zwiększać efektywności, przychodów, zysków z inwestycji. Nie chcę też żyć w nieskończoność, mieć twarzy wiecznie gładkiej jak obudowa iPhone’a, lecieć w kosmos ani zdobyć Korony Ziemi, bo… nie jest mi to do niczego potrzebne.

Tak, chcę się stale rozwijać, ale w swoim tempie i w dziedzinach, które mnie interesują. Chcę mieć swoją małą firmę, ale nie zamierzam zatrudniać tysięcy ludzi, którzy będą za mnie pracować, podczas gdy ja będę się byczyć na własnej wyspie, sącząc lemoniadę z cytryny swego wyciśniętego życia. Chcę podróżować, ale w miejsca, w których dobrze się czuję, a nie takie, których oznaczenie na Fejsie przyniesie mi najwięcej lajków.

Chcę pisać, bo to lubię, a nie po to, żeby się dobrze pozycjonowało; chcę pomagać ludziom, żeby żyli w zgodzie z sobą, a nie gonili za czyjąś szaloną wizją; chcę istnieć na rynku, bo z czegoś żyć trzeba, a nie po to, by nakręcać konsumpcyjną machinę, bo ona będzie się kręcić i beze mnie. I bez Ciebie też.

I nie mówię, że sukces mierzony milionami na koncie czy liczbą zwiedzonych krajów, zatrudnianych ludzi albo followersów na Insta jest czymś złym. Nie jest, o ile to Twoja własna definicja sukcesu, a nie narzucona przez naszą zachodnią kulturę szalonego konsumpcjonizmu i egotyzmu.

Powiesz, że to nieżyciowe? Być może – nie pierwszy i nie ostatni pewnie raz wspominam o swoim idealizmie. Mimo wszystko jestem i pozostanę głęboko przekonana, że kluczem do sukcesu, jakkolwiek zdefiniowanego, jest samoświadomość i życie w zgodzie ze sobą.

Dla mnie sukcesem będzie wierność własnym zasadom i poczucie, że robię swoje, niezależnie od tego, jak to się „sprzedaje” i ile ma lajków. A dla Ciebie?

Photo by Marc-Olivier Jodoin on Unsplash